Zaznacz stronę

Rozdział 1. Konbini, herbata i fusion z LOTu

Po pierwszych dwóch tygodniach pobytu w Japonii nasunęło mi się jedno podstawowe pytanie – czy w ciągu roku będę w stanie choć powierzchownie odkryć kulinarne aspekty skrywające się w tym kraju?

Nie mogłam sobie podarować sobie wstawienia jako zdjęcie tytułowe torii – czyli bramy do chramu shintoistycznego lub miejsca uważane za święte. Torii symbolizuje przejście ze świata ziemskiego, ludzkiego w ten boski i nieosiągalny. Widok ten jest w Japonii wszechobecny – chramy można znaleźć na każdym kroku, w niewielkich mieścinach i ogromnych metropoliach, wciśnięte pomiędzy domki mieszkalne czy drapacze chmur.

Głównym zamierzeniem cyklu, który dzisiaj rozpoczynam jest pokazanie jak osoba, która do tej pory mogła przeczytać o kuchni japońskiej jedynie w książkach, posłuchać o niej na wykładach i spróbować jak smakują jej „interpretacje” w krakowskich restauracjach, może odkrywać japońskie smaki na macierzystym polu. Zmierzenie się z niejako problemem, jakim jest przełożenie własnych wyobrażeń lub domysłów na realny grunt będzie na pewno dużym wyzwaniem. Już teraz będąc w Japonii zaledwie dwa tygodnie muszę przyznać, że ciężko jest mi przenieść na ramę bloga i ująć w słowa wszystkie swoje dotychczasowe emocje i odczucia. Myślę, że będzie to zarówno dla mnie, jak i dla czytelnika bardzo ciekawa podróż. Już w tej chwili wiem, iż to co udało mi się skosztować do tej pory to jedynie wierzchołek góry lodowej. Na razie staram się kupować i jeść rzeczy najbardziej podstawowe i reprezentatywne dla japońskiej kuchni. Jednakże wciąż są to jedynie próbki – każde z dań czy przysmaków ma wiele różnych oblicz, odmian i sposobów wykonania. Bardzo dobrze zdaję sobie sprawę, że niemożliwym jest aby w zaledwie rok odkryć wszystkie walory każdego z dań. Dobrym przykładem na pokazanie tego o czym teraz piszę jest chociażby rāmen – zupa na bulionie mięsnym lub warzywnym z chińskim makaronem oraz dodatkami. Ciężko wyliczyć rodzaje rāmenów: liczba dodatków, baz oraz sposobów wykonania jest przytłaczająco wielka.

Mimo tych przeszkód, postaram się o subiektywne przedstawienie tego jak pasjonat może zaznajomić się z kuchnią kraju, który interesuje go od ponad 10 lat. W cotygodniowych wpisach będę się skupiała oczywiście na kuchni, jednakże już teraz chcę zaznaczyć, że nie mogę zapewnić o wyłączności tematów kulinarnych. Kultura japońska jest ze sobą powiązana w sposób niezwykły, a motywy kulinarne przenikają na inne płaszczyzny jak sztuka czy popkultura. Dlatego pisząc o jedzeniu, które można kupić przy świątyniach czy na matsuri (festiwalach) nie będę ograniczać się jedynie do opisu danej potrawy – byłby to duży uszczerbek na treści oraz przekazie, który chciałabym, aby cykl ze sobą niósł. Dzisiaj podzielę się pierwszymi, zapewne najbardziej oczywistymi, spostrzeżeniami. Zapraszam do lektury z nadzieją, że ktoś kto jeszcze nie był w Japonii dowie się czegoś nowego a stare wygi będą mogły odnieść się chociaż w niewielkim stopniu do rzeczywistości którą przedstawiam.

1. Zestawy z konbini

Jako osobie która po raz pierwszy przyjechała do Japonii i nie miała zbyt wiele pojęcia o tym gdzie i co kupić, konbini w pobliżu akademika było najbardziej oczywistym wyborem na kolację.

Konbini sieci Lawson – zaledwie 5 minut spacerem od akademika.

Konbini czyli inaczej convenient store, to niewielkie sklepy otwarte zazwyczaj cała dobę należące do sieci franczyz (najbardziej popularne to Seven Eleven, Lawson czy Family Mart). Można je spotkać dosłownie na każdym kroku i zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy jak kosmetyki, jedzenie oraz napoje i prasa (w konbini można również znaleźć bankomaty sieci ATM obsługujące karty Visa oraz MasterCard – dla kogoś pozostającego w Japonii na dłużej rzecz potrzebna do przetrwania). Nawet szukając zapisu słowa konbini w słowniku internetowym, ten jako pierwsze przykładowe zdanie z jego użyciem podaje “コンビニでは何でも買えます”czyli „W konbini jestem w stanie kupić cokolwiek” .

Półka z gotowymi daniami w jednym z konbini sieci Lawson.

I tutaj spotkało mnie chyba największe zaskoczenie do tej pory czyli jedzenie z konbini. W Polsce, przynajmniej w moim mniemaniu, jedzenie z supermarketu kojarzy się z czymś gorszym i nie cieszy się do końca dobrą sławą. Natomiast w Japonii sprawa ma się zgoła inaczej. Już na wstępie tego wywodu pragnę zaznaczyć, że nie przychodzą mi do głowy szalone pomysły z porównywaniem konkretnego dania zakupionego za 300 jenów (nieco ponad 11 złotych) z takim pochodzącym z bardzo dobrej restauracji w cenie kilkukrotnie wyższej – oczywistym jest, że zarówno dobór składników jak i przygotowanie będą na innym poziomie. Taki zabieg jest z założenia całkowicie bezsensowny.

Udon z warzywami w tempurze czeka na konsumpcję. Co jest dodatkowym plusem na każdym daniu napisana jest liczba kalorii, więc mamy dodatkowe ułatwienie dla osób na diecie.

Przede wszystkim asortyment gotowych dań jakie oferują konbini jest bardzo szeroki, zarówno ze względu na cenę, jak i typ dania. Można tutaj kupić zestawy z przedziału cenowego pomiędzy 200 jenów (około 8 złotych) do nawet 600 (około 23 złote). Oczywiście od ceny zależy zawartość dania – makarony z dodatkami będą zazwyczaj nieco tańsze niż zestawy bogate w mięso, ryż i inne dodatki. Tutaj słów kilka należy wspomnieć o ogromnej różnorodności tych dań. Dotychczas próbowałam prostego miso (tradycyjna zupa zrobiona z pasty sojowej) z dodatkiem pierożków warzywnych, makaronu udon (tutaj muszę nadmienić, że jak do tej pory udon jest moim makaronem nr 1. i darzę do bardzo ciepłymi uczuciami) w bulionie z dodatkiem mięsa lub ryby, tonkatsu (wieprzowy kotlet w panierce smażony na głębokim tłuszczu), kotleta rybnego (również w panierce, bogaty w różnego rodzaju ryby), gyūdonu (wołowej potrawki z cebulą duszonej w bulionie rybnym daishi, podawanej na ryżu) oraz warzywa w tempurze. Wszystkie te dania były bardzo smaczne i niezwykle syte. Zauważyłam, że nie tylko studenci kupują tego typu zestawy ale również przedstawiciele innych kast – naprawdę jest to praktyka bardzo powszechna. Wydaje mi się, że gotowe zestawy z konbini są popularne właśnie ze względu na przystępność oraz jakość – przy braku czasu (lub bardziej prozaicznie z powodu lenistwa) jest to naprawdę bardzo dobre rozwiązanie.

W każdym konbini znajdziemy mikrofalówkę w której danie zostanie podgrzane w kilka sekund.

Udało mi się spróbować gyūdonu w restauracji (każdemu z dań wymienionych w powyższym poście zostanie w przyszłości poświęcony odrębny wpis) i oczywiście był on lepszy niż tez zakupiony w Seven Eleven, ale „gotowiec” również bardzo mi smakował. Kolejnym plusem jest to, że kupując zestaw w konbini możemy go zjeść praktycznie natychmiast. W każdym ze sklepów padnie pytanie czy danie ma zostać podgrzane w stojącej nieopodal mikrofalówce oraz czy chcemy dostać pałeczki (pałeczki należy brać zawsze, nawet jeżeli nie jemy od razu – przyjdzie w życiu taki moment, że się przydadzą). Ciepłe danie możemy zjeść w sklepie (jeżeli posiada on przeznaczony z tego stolik) lub na najbliższej ławce (nawet tej pod konbini, ale tutaj trzeba nastawić się na towarzystwo dymu papierosowego – służą one głównie palaczom). Na dłuższą metę codzienne jedzenie zestawów z konbini może stać się uciążliwe – pomimo różnorodności w końcu spróbujemy wszystkiego. Jednakże w sytuacji awaryjnej, gdy żywcem nie chce nam się gotować lub iść do knajpy (albo brak w pobliżu cudownych Tajwańczyków, którzy podzielą się swoimi wybornymi daniami, gdy tylko jesteś głodny) jest to wyjście idealne.

Nikujiro udon – gruby makaron udon w bulionie mięsnym z dodatkiem wołowiny i cebuli.

Udon z warzywami w tempurze.

Tonkatsu z ryżem, sosem majonezowym i kotletem warzywnym.

2. Wszechobecna herbata

Japonia herbatą stoi – jest to fakt niezaprzeczalny. Temat herbaty w Japonii jest tak obszerny i skomplikowany, że na ten moment nie będę ośmieszać się i udawać, że znam się na tym temacie (bo się nie znam). Jednakże jako wielka fanka zielonej herbaty matcha, chociaż słów kilka na ten temat musiało się w pierwszym wpisie pojawić. Na blogu pojawiło się kilka przepisów z matchą w roli głównej i jadąc do Japonii skosztowanie jak największej ilości rzeczy z tym dodatkiem było priorytetem. Oczywiście nie zawiodłam się – matcha jest widoczna absolutnie na każdym kroku. Wachlarz produktów z tym dodatkiem jest tak ogromny, że na pewno przez cały rok nie będę nim znudzona, a matcha pojawi się w cyklu nie raz. Herbata jednak zaskoczyła mnie w Japonii czymś innym. Otóż wszędzie można kupić butelkowaną zimną herbatę – wybór jest bardzo szeroki, od zwykłej senchy po herbatę jaśminową (mój numer jeden, uwielbiam wszystko z dodatkiem jaśminu) czy czarną. Taka herbata sprzedawana jest w butelkach różnych gabarytów od tych o pojemności 0,25 litrów po 2 litrowe (dam sobie rękę uciąć, że są i większe) i jest bardzo tania (w granicach 100-200 jenów w zależności od rodzaju i wielkości). I teraz rzecz z perspektywy polskiej (mojej własnej, europejskiej, zachodniej? – wybrać odpowiedni wariant samodzielnie) zaskakująca – herbaty te nie mają ani grama cukru! Nigdy nie zdarzyło mi się pić w Polsce (czy tez w żadnym innym kraju w którym byłam) butelkowanej, markowej herbaty która nie byłaby dosładzana (i to w dużych ilościach). Lipton czy też inne marki oferują herbaty z dodatkami, które są dosłownie zasypane cukrem i mi osobiście ciężko jest w nich wyczuć chociaż trochę tego herbacianego aspektu napoju. Te, które piłam w Japonii są dla mnie doskonałe – faktycznie czuć w nich herbatę (i tylko herbatę) i naprawdę gaszą pragnienie. Już teraz wiem, że zdecydowanie stał się to produkt bez którego po powrocie do Polski będzie mi ciężko przetrwać.

Matcha latte na gorąco zakupione w Starbucksie

Lód z Seven Eleven.

Deser lodowy z matchą, mochi i pastą anko (pasta z czerwonej fasoli).

Dwie ulubione herbaty – sencha i jaśminowa.

Matcha latte na zimno do kupienia w każdym konbini.

3. Kulinarne doznania w samolocie

I na finał smaczek nie do końca z Japonii ale z Japonią powiązany. Podczas jedenastogodzinnej podróży samolotem (ogółem bardzo zresztą przyjemnej – polecam serdecznie wybór tego bezpośredniego połączenia) Polskie Linie Lotnicze Lot uraczyły swoich klientów „japońskimi specjałami”. Jednym z napojów do wyboru była Choya Silver czyli białe wino zrobione ze śliwy japońskiej. Tutaj całkowicie bez sarkazmu – miła niespodzianka, spożyłam ze smakiem. Natomiast jeżeli chodzi o dobór składników dań do sprawy podejdę już z przymrużeniem oka. Otóż zestawy zaserwowane przez kuchnię pokładową były całkowitym pomieszaniem z poplątaniem. Domyślam się, że zamysłem było mentalne przygotowanie podróżujących do przylotu do Japonii jednak wyszło z tego rozdwojenie jaźni. Typowo polskiej bułce kajzerce (w rozmiarze XS) towarzyszyło masełko, pokrojone owoce (melon, arbuz oraz mango – silnie stylizowane na sposób jaki podaje się je w Japonii), pasta jajeczna w towarzystwie pomidorka oraz danie nazwane szumnie mianem udonu z kurczakiem. Faktycznie w daniu znajdował się makaron typu udon (cienki, ten dostępny w każdym większym supermarkecie w Polsce – o gruby już dużo trudniej, trzeba pofatygować się do specjalistycznego sklepu z kuchnią azjatycką) może dwa kawałki kurczaka i trochę marchewki. Z Japonią poza makaronem miało to niewiele wspólnego. Podobnie było z drugim daniem obiadowym – miało być to ka raisu (przepis wraz z wizualizacją można znaleźć na blogu). Jest to bardzo bogata w przyprawy i dodatki potrawa, niezwykle wyrazista – w wydaniu, które ja próbowałam w samolocie miało smak wody z kurczakiem i odrobiną warzyw. Wiem, że kuchnia fusion jest bardzo w modzie, ale nie do końca rozumiem założenie logistyczne LOTu. Nie sądzę, żeby większość pasażerów była zadowolona ze starań przewoźnika – Japończycy raczej nie odnaleźli w tych daniach rodzimych smaków, osoby zaznajomione z kuchnią kraju, do którego lecieli odeszli zapewne z niesmakiem a pasażerowie nie zorientowani w temacie pewnie nawet nie zwrócili uwagi na te imitacje. Nie lepiej było zaserwować proste i smaczne polskie dania? Chociaż w pełni władz umysłowych muszę przyznać, że było to ciekawe „wprowadzenie” do Japonii.

„Orientalny” zestaw na pokładzie.