Zaznacz stronę

Rozdział 2. Okonomiyaki i Festiwal Polski w Tokio

Rozdział 2. Okonomiyaki i Festiwal Polski w Tokio

W tym tygodniu udało mi się uczestniczyć w trzech kulinarno-kulturowych wydarzeniach – Festiwalu Polskim w Tokio, sztuce teatralnej i wspólnym przyrządzaniu okonomiyaki.

Widok na centralną część Mori Tower z fantastycznego parku w Roppongi Hills.

Tak jak wspominałam w pierwszym wpisie nie będę w stanie uniknąć na tym blogu nawiązywania do kultury pomimo, że dotyczy on stricte tematyki kulinarnej. Założenie już w trzecim tygodniu mojego pobytu w Japonii okazało się być jak najbardziej trafione. Szeroko pojęta kultura jest w dużym stopniu powiązana z kuchnią i gotowaniem, Pierwszy event w którym uczestniczyłam to Festiwal Polski w Tokio – jak promować polską kulturę bez wspominania o naszej wspaniałej kuchni? Rzecz niewykonalna. Kolejny dzień również przyniósł tego typu wydarzenie – tym razem wraz ze współlokatorami z piętra przyrządzaliśmy wspólnie okonomiyaki – w końcu nie od dziś wiadomo, że wspólne gotowanie sprzyja integracji.

1. Trochę Polski w Japonii – Festiwal Polski 2016 w Tokio

Pierwsza okazją do pojechania na Roppongi okazała się być Polska. O tym wydarzeniu czytałam jeszcze będąc w Krakowie i bardzo chciałam zobaczyć jak promuje się mój kraj poza jego granicami. Dzielnica w której odbywał się festiwal jest niezwykle prestiżowa z kilku powodów. Roppongi (六本木 – dosłownie sześć drzew) jest okryta sławą z paru względów. Przez wielu uważana za serce nocnego życia Tokio, posiada niezliczoną ilość klubów oraz restauracji. W Roppongi mieszczą się siedziby bardzo znanych przedsiębiorstw jak TV Asahi, Lenovo Japan, Ferrari Japan, Yahoo! czy Google oraz wiele ambasad (w tym ogromnej wielkości Ambasada USA). Niegdyś okryta złą sławą ze względu na obecność yakuzy, dostała „ekonomicznego kopa” kiedy w 2006 zakończono projekt „The Tokyo Midtown”. Wtedy powstał tam kompleks Roppongi Hills w którym miał miejsce tytułowy festiwal.

Park przy Mori Tower – widziany z punktu w którym odbywał się festiwal

Na festiwalu zjawiły się tłumy

Festiwal trwał 3 dni, podczas których na gości czekała masa atrakcji. Na niewielkiej przestrzeni w O-YANE Plaza organizatorzy zdołali pomieścić coś dla ucha, oka i brzucha – myślę, że nikt nie wyszedł z tego miejsca zawiedziony. Całość odbywała się pod pieczą Wydziału Promocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Japonii więc nic dziwnego, że podczas festiwalu można było kupić szeroki wachlarz polskich produktów. Królowała przede wszystkim porcelana (nikogo chyba nie zdziwi wszechobecna ceramika bolesławiecka), bursztyn, różnego rodzaju rękodzieła, kosmetyki organiczne czy gry i tradycyjne polskie stroje. Uczestnicy mogli skosztować klasycznych polskich dań ze stoiska „Smok Wawelski” – od bigosu po pierogi. Nie zabrakło też czegoś dla miłośników trunków – jedno ze stoisk serwowało drinki zrobione z polskiej wódki. Furorę zrobiły jednak pączki – kolejka przechodziła praktycznie do końca przestrzeni wystawowej. Całości akompaniowały dźwięki fortepianu – duża liczba pianistów zarówno z Polski, jak i Japonii uświetniała festiwal.

Ceramika murowanym hitem, szczególnie w Japonii. Jeżeli nie macie pomysłu na omiyage (prezent) to szczerze polecam kupno czegoś z Bolesławca – Japończycy bankowo będą zachwyceni (sprawdzone – działa)

Byłam bardzo mile zaskoczona festiwalem. Nie tylko ze względu na prestiżowe miejsce, w którym się odbywał ale także atmosferę. Na wydarzenie przybyło masę osób i miło było usłyszeć język polski w Japonii. Nie zabrakło również Japończyków, którzy równie chętnie ustawiali się w kolejkach po polskie specjały. O Roppongi napiszę pewnie jeszcze nie raz. Dzielnica zrobiła na mnie ogromne wrażenie, a na ostatnich sześciu piętrach Mori Tower mieści się Mori Art Museum (gdzie wystawione są prace mojego ulubionego artysty) oraz taras widokowy na panoramę Tokio – dwa solidne powody uzasadniające powrót w to miejsce.

Jeden z występów fortepianowych

Kolejka po polskie specjały

Ulotka promująca wydarzenie.

Bursztyn również był bardzo popularny

Coś dla miłośników alkoholi

Produkty marki Neptun

2. Okonomiyaki w Tokio

Drugie opisywane dzisiaj wydarzenie jest w pewien sposób powiązane z pierwszym. Podobnie jak Polska przywędrowała do Tokio, by pokazać najlepsze walory naszego kraju, tak i w Kodairze zawitała inna część Japonii, a mianowicie Osaka. Okonomiyaki są ściśle powiązane z regionem Kansai (Tokio znajduje się w Kantō) , i choć przyrządza się je oczywiście w innych częściach Japonii, jest to znak rozpoznawczy właśnie Osaki i okolicznych prefektur.

Specjalne patelnie przeznaczone do smażenia okonomiyaki

Swego rodzaju „tradycją” w akademiku w którym mieszkam są comiesięczne „floor party”. Wszyscy lokatorzy z jednego piętra spotykają się we wspólnej kuchni, aby razem zjeść posiłek i porozmawiać. W akademiku Hitotsubashi Gakugei mieszkają studenci z różnych uczelni – w sumie jest to blisko 700 osób. Dlatego też zazwyczaj na jednym piętrze nie ma studentów z tej samej szkoły. Format i cały pomysł moim zdaniem są bardzo dobre – dzięki temu można poznać osoby z innych uniwersytetów, zjeść dobre jedzenie i spróbować trunków oraz przysmaków z całego świata (zazwyczaj każdy przynosi jakiś „drobiazg” ze swojego kraju – może to być piwo czy słodycze).

Nasza Resident Assistant (osoba, która opiekuje się całym piętrem) na pierwsze spotkanie wpadła na pomysł wspólnego robienia okonomiyaki. W dużym skrócie są to naleśniki na słono, których podstawowym składnikiem są: kapusta, jajka oraz mąka i przyprawy. Poza tym do okonomiyaki można dodać każdy składnik jaki przyjdzie nam do głowy. Jeden z lokatorów powiedział, że u niego w domu dodaje się kostkę czekolady (o dodawaniu czekolady do słonych dań słyszałam już wcześniej, tyle że w kontekście Karē raisu). My używaliśmy wołowiny, sashimi, sera, kalmarów, krewetek i wielu innych dodatków. Wierzch można posypać pietruszką oraz bonito (suszona ryba w płatkach), a jako sosów użyć np. majonezu czy specjalnego sosu do okonomiyaki (zrobiony z cukru, sosu krewetkowego, keczupu i sosu Worcestershire – bez obaw, można kupić gotowy). Całość smaży się na specjalnych patelniach, jednakże można użyć tej zwykłej, która jest w każdym domu. Podczas smażenia, od dziewczyny z Korei Południowej nauczyłam się bardzo fajnego tricku – gdy naleśnik był już dobrze podsmażony, wlewała na patelnię 1/4 szklanki wody i przykrywała pokrywką na około 5 minut. Przez to jajka w środku były dobrze ścięte, a naleśnik nie przypalony. Potem można było dodać nieco oleju i przysmażać jeszcze chwile aby ciasto nabrało chrupkości.

Podczas „floor party” miały miejsce urodziny dwóch koleżanek z piętra

Poniżej przepis na okonomiyaki (w osakijskim stylu), które robiliśmy:

  • szklanka mąki pszennej

  • szczypta soli

  • szczypta cukru

  • duża kapusta

  • 4 duże jajka

  • mały daikon (rzodkiew japońska)

  • 180 ml wody

Dodatki: sos do okonomiyaki, majonez, krewetki, wieprzowina, bonito (w sumie wszystko na co mamy ochotę).

Mąkę, wodę, sól, cukier i jajka dokładnie wymieszać, aż utworzą gładką masę. Daikon obrać i zetrzeć na tarle, dodać do płynnej masy. Kapustę drobno posiekać i dodawać do ciasta – powinno być bardzo gęste, z duża ilością kapusty. Na patelni rozgrzać olej. Z ciasta uformować placki grubości około centymetra. Na wierzchu poukładać wybrane przez nas dodatki. Smażyć na małym ogniu z obu stron. Kiedy placki będą już dobrze przysmażone, dolać odrobinę wody i przykryć przykrywką na około 5 minut (dopóki woda nie zniknie). Następnie można dolać jeszcze odrobinę oleju i przysmażyć placki by były chrupiące. Okonomiyaki podawać na gorąco z dodatkami: u nas była to suszona pietruszka, bonito, majonez i specjalny sos do okonomiyaki.

3. „One Table Two Chairs”

Teraz już całkowicie z zakresu kultury, jednak nie mogłam sobie odmówić napisania choć kilku słów na ten temat. Pierwszy raz w życiu uczestniczyłam w sztuce teatralnej wystawianej w Japonii. Miało to charakter eksperymentalny z wielu powodów. Nie dość, że nigdy nie oglądałam żadnego przedstawienia w Japonii ( w ogóle nie było mi to dane w żadnym kraju poza Polską), to jeszcze sama sztuka była bardzo nietypowa. Do Kōenji (jedna z dzielnic Tokio) trafiłam za sprawa mojej koleżanki z Tajwanu, która studiuje teatrologię – bilety dostała od swojego profesora.

Format przedstawienia ma charakter eksperymentalny, a jego pomysłodawcą jest reżyser z Hong Kongu. Podczas spektaklu poszczególne trupy aktorskie jako rekwizyty na scenie mogą wykorzystać jedynie jeden stół i dwa krzesła, a maksymalna liczba aktorów biorących udział w show to dwie osoby. Format ten wywodzi się z podstawowego rozstawu na scenie w Chinach. Poza rekwizytami i liczbą osób jedyną wytyczną jest maksymalny czas pokazu, który wynosi 20 minut. Poza tym, wszystko zależy od reżysera. Tematem wydarzenia w 2016 roku były interpretacje Szekspira – w tymże roku wypada 400. rocznica jego śmierci. Kolejnym założeniem projektu jest nawiązanie współpracy pomiędzy artystami z różnych stron Azji – na scenie mogłam zobaczyć występy grup z Singapuru, Hong Kongu, Tajlandii, Indonezji, Japonii oraz Chin.

Lobby teatru

Frontowa ściana teatru

Przede wszystkim miałam obawy co do tego czy zdołam zrozumieć sens przedstawienia po japońsku (w końcu postraszyli Szekspirem) jednak okazało się, że było ono na moim poziomie językowym – aktorzy nie użyli ani słowa. Jedynie dwie z czterech sztuk miały wyświetlone dosłownie kilka zdań (w większości dosyć proste, parę z nich miało angielskie tłumaczenie). Wydaje mi się, że ze względu na różnorodność wśród artystów oraz widzów maksymalne uproszczenie formy było zamierzone. Aktorzy skupiali się przekazaniu treści poprzez ruch oraz towarzysząca temu muzykę. Jedna z trup wywodząca się z Chin ani razu nie weszła na scenę: całe dwudziestominutowe show rozgrywało się wśród publiczności.

Oglądanie występów okazało się niezwykle ciekawe doświadczeniem, głównie ze względu na format przedstawień. Mimo tego, że aktorzy nie wypowiedzieli ani słowa przekaz był zrozumiały dla każdego. Oczywiście swoboda interpretacji dawała wiele możliwości i każdy mógł wynieść z tego co zobaczył inne wrażenia. Publiczność także była bardzo zróżnicowana: zarówno ze względu na wiek, jak i narodowość. Podczas krótkiej dyskusji po spektaklu można było usłyszeć japoński, angielski, wietnamski (jeden z reżyserów pochodził z Wietnamu) czy chiński. Myślę, że główne założenie twórców formatu „One Table Two Chairs” zostało spełnione: sztuka faktycznie połączyła ludzi wielu kultur i narodowości.

Mimo przewagi kultury, i ten dzień przyniósł mały, aczkolwiek miły, element kulinarny. Siedząca obok mnie w teatrze babcia podczas antraktu bezceremonialnie wyciągnęła z torebki garść cukierków i wcisnęła mi je z uśmiechem do ręki. Z wyglądu przypomniały cukierki ślazowe, a smak był bardzo nietypowy – miał w sobie coś z karmelu i ziół? Niestety opakowane były w przezroczyste papierki, a nie miałam czasu zapytać co to za cukierki, ponieważ chwile później rozpoczęła się sztuka. W ogóle zauważyłam, że Japończycy nie mają zbyt wielkich obaw przed jedzeniem oraz piciem w teatrze. Nie wiem czy było to powiązane z formą (całość miała miejsce w niezwykle nowoczesnym budynku – z tego co udało mi się dowiedzieć odbywają się tam głównie eksperymentalne przedstawienia) czy też jest to naturalne zachowanie w teatrze. Postaram się porównać to doświadczenie, gdy trafię do innego japońskiego teatru.

I na koniec nowy cykl (na razie nieregularny bo jeszcze do końca nie wiem na co stać to miasto) czyli „Perły Tygodnia”. Na ten pomysł natchnął mnie cud architektoniczny, który widziałam w dzielnicy Roppongi. Te wyżyny kreatywności ludzkiego umysłu możecie zobaczyć poniżej:

Pomysł na „nowoczesny” hotel w Roppongi

Rozdział 1. Konbini, herbata i fusion z LOTu

Rozdział 1. Konbini, herbata i fusion z LOTu

Po pierwszych dwóch tygodniach pobytu w Japonii nasunęło mi się jedno podstawowe pytanie – czy w ciągu roku będę w stanie choć powierzchownie odkryć kulinarne aspekty skrywające się w tym kraju?

Nie mogłam sobie podarować sobie wstawienia jako zdjęcie tytułowe torii – czyli bramy do chramu shintoistycznego lub miejsca uważane za święte. Torii symbolizuje przejście ze świata ziemskiego, ludzkiego w ten boski i nieosiągalny. Widok ten jest w Japonii wszechobecny – chramy można znaleźć na każdym kroku, w niewielkich mieścinach i ogromnych metropoliach, wciśnięte pomiędzy domki mieszkalne czy drapacze chmur.

Głównym zamierzeniem cyklu, który dzisiaj rozpoczynam jest pokazanie jak osoba, która do tej pory mogła przeczytać o kuchni japońskiej jedynie w książkach, posłuchać o niej na wykładach i spróbować jak smakują jej „interpretacje” w krakowskich restauracjach, może odkrywać japońskie smaki na macierzystym polu. Zmierzenie się z niejako problemem, jakim jest przełożenie własnych wyobrażeń lub domysłów na realny grunt będzie na pewno dużym wyzwaniem. Już teraz będąc w Japonii zaledwie dwa tygodnie muszę przyznać, że ciężko jest mi przenieść na ramę bloga i ująć w słowa wszystkie swoje dotychczasowe emocje i odczucia. Myślę, że będzie to zarówno dla mnie, jak i dla czytelnika bardzo ciekawa podróż. Już w tej chwili wiem, iż to co udało mi się skosztować do tej pory to jedynie wierzchołek góry lodowej. Na razie staram się kupować i jeść rzeczy najbardziej podstawowe i reprezentatywne dla japońskiej kuchni. Jednakże wciąż są to jedynie próbki – każde z dań czy przysmaków ma wiele różnych oblicz, odmian i sposobów wykonania. Bardzo dobrze zdaję sobie sprawę, że niemożliwym jest aby w zaledwie rok odkryć wszystkie walory każdego z dań. Dobrym przykładem na pokazanie tego o czym teraz piszę jest chociażby rāmen – zupa na bulionie mięsnym lub warzywnym z chińskim makaronem oraz dodatkami. Ciężko wyliczyć rodzaje rāmenów: liczba dodatków, baz oraz sposobów wykonania jest przytłaczająco wielka.

Mimo tych przeszkód, postaram się o subiektywne przedstawienie tego jak pasjonat może zaznajomić się z kuchnią kraju, który interesuje go od ponad 10 lat. W cotygodniowych wpisach będę się skupiała oczywiście na kuchni, jednakże już teraz chcę zaznaczyć, że nie mogę zapewnić o wyłączności tematów kulinarnych. Kultura japońska jest ze sobą powiązana w sposób niezwykły, a motywy kulinarne przenikają na inne płaszczyzny jak sztuka czy popkultura. Dlatego pisząc o jedzeniu, które można kupić przy świątyniach czy na matsuri (festiwalach) nie będę ograniczać się jedynie do opisu danej potrawy – byłby to duży uszczerbek na treści oraz przekazie, który chciałabym, aby cykl ze sobą niósł. Dzisiaj podzielę się pierwszymi, zapewne najbardziej oczywistymi, spostrzeżeniami. Zapraszam do lektury z nadzieją, że ktoś kto jeszcze nie był w Japonii dowie się czegoś nowego a stare wygi będą mogły odnieść się chociaż w niewielkim stopniu do rzeczywistości którą przedstawiam.

1. Zestawy z konbini

Jako osobie która po raz pierwszy przyjechała do Japonii i nie miała zbyt wiele pojęcia o tym gdzie i co kupić, konbini w pobliżu akademika było najbardziej oczywistym wyborem na kolację.

Konbini sieci Lawson – zaledwie 5 minut spacerem od akademika.

Konbini czyli inaczej convenient store, to niewielkie sklepy otwarte zazwyczaj cała dobę należące do sieci franczyz (najbardziej popularne to Seven Eleven, Lawson czy Family Mart). Można je spotkać dosłownie na każdym kroku i zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy jak kosmetyki, jedzenie oraz napoje i prasa (w konbini można również znaleźć bankomaty sieci ATM obsługujące karty Visa oraz MasterCard – dla kogoś pozostającego w Japonii na dłużej rzecz potrzebna do przetrwania). Nawet szukając zapisu słowa konbini w słowniku internetowym, ten jako pierwsze przykładowe zdanie z jego użyciem podaje “コンビニでは何でも買えます”czyli „W konbini jestem w stanie kupić cokolwiek” .

Półka z gotowymi daniami w jednym z konbini sieci Lawson.

I tutaj spotkało mnie chyba największe zaskoczenie do tej pory czyli jedzenie z konbini. W Polsce, przynajmniej w moim mniemaniu, jedzenie z supermarketu kojarzy się z czymś gorszym i nie cieszy się do końca dobrą sławą. Natomiast w Japonii sprawa ma się zgoła inaczej. Już na wstępie tego wywodu pragnę zaznaczyć, że nie przychodzą mi do głowy szalone pomysły z porównywaniem konkretnego dania zakupionego za 300 jenów (nieco ponad 11 złotych) z takim pochodzącym z bardzo dobrej restauracji w cenie kilkukrotnie wyższej – oczywistym jest, że zarówno dobór składników jak i przygotowanie będą na innym poziomie. Taki zabieg jest z założenia całkowicie bezsensowny.

Udon z warzywami w tempurze czeka na konsumpcję. Co jest dodatkowym plusem na każdym daniu napisana jest liczba kalorii, więc mamy dodatkowe ułatwienie dla osób na diecie.

Przede wszystkim asortyment gotowych dań jakie oferują konbini jest bardzo szeroki, zarówno ze względu na cenę, jak i typ dania. Można tutaj kupić zestawy z przedziału cenowego pomiędzy 200 jenów (około 8 złotych) do nawet 600 (około 23 złote). Oczywiście od ceny zależy zawartość dania – makarony z dodatkami będą zazwyczaj nieco tańsze niż zestawy bogate w mięso, ryż i inne dodatki. Tutaj słów kilka należy wspomnieć o ogromnej różnorodności tych dań. Dotychczas próbowałam prostego miso (tradycyjna zupa zrobiona z pasty sojowej) z dodatkiem pierożków warzywnych, makaronu udon (tutaj muszę nadmienić, że jak do tej pory udon jest moim makaronem nr 1. i darzę do bardzo ciepłymi uczuciami) w bulionie z dodatkiem mięsa lub ryby, tonkatsu (wieprzowy kotlet w panierce smażony na głębokim tłuszczu), kotleta rybnego (również w panierce, bogaty w różnego rodzaju ryby), gyūdonu (wołowej potrawki z cebulą duszonej w bulionie rybnym daishi, podawanej na ryżu) oraz warzywa w tempurze. Wszystkie te dania były bardzo smaczne i niezwykle syte. Zauważyłam, że nie tylko studenci kupują tego typu zestawy ale również przedstawiciele innych kast – naprawdę jest to praktyka bardzo powszechna. Wydaje mi się, że gotowe zestawy z konbini są popularne właśnie ze względu na przystępność oraz jakość – przy braku czasu (lub bardziej prozaicznie z powodu lenistwa) jest to naprawdę bardzo dobre rozwiązanie.

W każdym konbini znajdziemy mikrofalówkę w której danie zostanie podgrzane w kilka sekund.

Udało mi się spróbować gyūdonu w restauracji (każdemu z dań wymienionych w powyższym poście zostanie w przyszłości poświęcony odrębny wpis) i oczywiście był on lepszy niż tez zakupiony w Seven Eleven, ale „gotowiec” również bardzo mi smakował. Kolejnym plusem jest to, że kupując zestaw w konbini możemy go zjeść praktycznie natychmiast. W każdym ze sklepów padnie pytanie czy danie ma zostać podgrzane w stojącej nieopodal mikrofalówce oraz czy chcemy dostać pałeczki (pałeczki należy brać zawsze, nawet jeżeli nie jemy od razu – przyjdzie w życiu taki moment, że się przydadzą). Ciepłe danie możemy zjeść w sklepie (jeżeli posiada on przeznaczony z tego stolik) lub na najbliższej ławce (nawet tej pod konbini, ale tutaj trzeba nastawić się na towarzystwo dymu papierosowego – służą one głównie palaczom). Na dłuższą metę codzienne jedzenie zestawów z konbini może stać się uciążliwe – pomimo różnorodności w końcu spróbujemy wszystkiego. Jednakże w sytuacji awaryjnej, gdy żywcem nie chce nam się gotować lub iść do knajpy (albo brak w pobliżu cudownych Tajwańczyków, którzy podzielą się swoimi wybornymi daniami, gdy tylko jesteś głodny) jest to wyjście idealne.

Nikujiro udon – gruby makaron udon w bulionie mięsnym z dodatkiem wołowiny i cebuli.

Udon z warzywami w tempurze.

Tonkatsu z ryżem, sosem majonezowym i kotletem warzywnym.

2. Wszechobecna herbata

Japonia herbatą stoi – jest to fakt niezaprzeczalny. Temat herbaty w Japonii jest tak obszerny i skomplikowany, że na ten moment nie będę ośmieszać się i udawać, że znam się na tym temacie (bo się nie znam). Jednakże jako wielka fanka zielonej herbaty matcha, chociaż słów kilka na ten temat musiało się w pierwszym wpisie pojawić. Na blogu pojawiło się kilka przepisów z matchą w roli głównej i jadąc do Japonii skosztowanie jak największej ilości rzeczy z tym dodatkiem było priorytetem. Oczywiście nie zawiodłam się – matcha jest widoczna absolutnie na każdym kroku. Wachlarz produktów z tym dodatkiem jest tak ogromny, że na pewno przez cały rok nie będę nim znudzona, a matcha pojawi się w cyklu nie raz. Herbata jednak zaskoczyła mnie w Japonii czymś innym. Otóż wszędzie można kupić butelkowaną zimną herbatę – wybór jest bardzo szeroki, od zwykłej senchy po herbatę jaśminową (mój numer jeden, uwielbiam wszystko z dodatkiem jaśminu) czy czarną. Taka herbata sprzedawana jest w butelkach różnych gabarytów od tych o pojemności 0,25 litrów po 2 litrowe (dam sobie rękę uciąć, że są i większe) i jest bardzo tania (w granicach 100-200 jenów w zależności od rodzaju i wielkości). I teraz rzecz z perspektywy polskiej (mojej własnej, europejskiej, zachodniej? – wybrać odpowiedni wariant samodzielnie) zaskakująca – herbaty te nie mają ani grama cukru! Nigdy nie zdarzyło mi się pić w Polsce (czy tez w żadnym innym kraju w którym byłam) butelkowanej, markowej herbaty która nie byłaby dosładzana (i to w dużych ilościach). Lipton czy też inne marki oferują herbaty z dodatkami, które są dosłownie zasypane cukrem i mi osobiście ciężko jest w nich wyczuć chociaż trochę tego herbacianego aspektu napoju. Te, które piłam w Japonii są dla mnie doskonałe – faktycznie czuć w nich herbatę (i tylko herbatę) i naprawdę gaszą pragnienie. Już teraz wiem, że zdecydowanie stał się to produkt bez którego po powrocie do Polski będzie mi ciężko przetrwać.

Matcha latte na gorąco zakupione w Starbucksie

Lód z Seven Eleven.

Deser lodowy z matchą, mochi i pastą anko (pasta z czerwonej fasoli).

Dwie ulubione herbaty – sencha i jaśminowa.

Matcha latte na zimno do kupienia w każdym konbini.

3. Kulinarne doznania w samolocie

I na finał smaczek nie do końca z Japonii ale z Japonią powiązany. Podczas jedenastogodzinnej podróży samolotem (ogółem bardzo zresztą przyjemnej – polecam serdecznie wybór tego bezpośredniego połączenia) Polskie Linie Lotnicze Lot uraczyły swoich klientów „japońskimi specjałami”. Jednym z napojów do wyboru była Choya Silver czyli białe wino zrobione ze śliwy japońskiej. Tutaj całkowicie bez sarkazmu – miła niespodzianka, spożyłam ze smakiem. Natomiast jeżeli chodzi o dobór składników dań do sprawy podejdę już z przymrużeniem oka. Otóż zestawy zaserwowane przez kuchnię pokładową były całkowitym pomieszaniem z poplątaniem. Domyślam się, że zamysłem było mentalne przygotowanie podróżujących do przylotu do Japonii jednak wyszło z tego rozdwojenie jaźni. Typowo polskiej bułce kajzerce (w rozmiarze XS) towarzyszyło masełko, pokrojone owoce (melon, arbuz oraz mango – silnie stylizowane na sposób jaki podaje się je w Japonii), pasta jajeczna w towarzystwie pomidorka oraz danie nazwane szumnie mianem udonu z kurczakiem. Faktycznie w daniu znajdował się makaron typu udon (cienki, ten dostępny w każdym większym supermarkecie w Polsce – o gruby już dużo trudniej, trzeba pofatygować się do specjalistycznego sklepu z kuchnią azjatycką) może dwa kawałki kurczaka i trochę marchewki. Z Japonią poza makaronem miało to niewiele wspólnego. Podobnie było z drugim daniem obiadowym – miało być to ka raisu (przepis wraz z wizualizacją można znaleźć na blogu). Jest to bardzo bogata w przyprawy i dodatki potrawa, niezwykle wyrazista – w wydaniu, które ja próbowałam w samolocie miało smak wody z kurczakiem i odrobiną warzyw. Wiem, że kuchnia fusion jest bardzo w modzie, ale nie do końca rozumiem założenie logistyczne LOTu. Nie sądzę, żeby większość pasażerów była zadowolona ze starań przewoźnika – Japończycy raczej nie odnaleźli w tych daniach rodzimych smaków, osoby zaznajomione z kuchnią kraju, do którego lecieli odeszli zapewne z niesmakiem a pasażerowie nie zorientowani w temacie pewnie nawet nie zwrócili uwagi na te imitacje. Nie lepiej było zaserwować proste i smaczne polskie dania? Chociaż w pełni władz umysłowych muszę przyznać, że było to ciekawe „wprowadzenie” do Japonii.

„Orientalny” zestaw na pokładzie.

Puszyste pancakes

Puszyste pancakes

Doskonałe o poranku, na leniwe rozkoszowanie się rozpoczynającym się dniem.

Puszyste i słodkie pancakes mają swoich wielbicieli wśród małych i dużych. Pamiętam jak na pierwszą randkę pięć lat temu, przygotowałam mojemu obecnemu chłopakowi właśnie te niepozorne placuszki. Myślę, że już wtedy rozkochałam go w sobie 🙂

Tradycyjnie spożywa się je z dodatkiem syropu klonowego i masła. Jednakże trochę łamię konwenanse, i słodkie smaki przełamuje kwaśnymi.

Przygotowanie: 20 minut.
Gotowe do podania: od razu.
Liczba porcji z przepisu: 16 placuszków.

Składniki

2 jajka
120 g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
2 łyżki cukru
1 łyżka oleju roślinnego
200 g kefiru
30g kakao
1 łyżka masła

Wykonanie

W jednej misce wymieszać suche składniki, w drugiej mokre składniki. Połączyć delikatnie zawartość obu misek. Rozgrzać patelnię z jedną łyżką masła. Niewielką ilość ciasta wlać na patelnie. Smażyć z jednej strony do momentu pojawienia się pęcherzyków na wierzchniej części ciasta, następnie szybko obrócić na drugą stronę. Placuszki powinny mieć brązowo- złoty kolor. Najlepiej smakują zjedzone od razu na ciepło z dowolnymi dodatkami. Ja tym razem wykorzystałam jogurt naturalny, miód lawendowy i jeżyny. Pycha!

Serdecznie dziękujemy za wszystkie miłe słowa i zapraszamy do komentowania:)
Smacznego!!

Sernik pistacjowy na owsianym spodzie z jeżynami i białą czekoladą

Pomysł na wykorzystanie ostatnich w tym sezonie jeżyn – klasycznie bo w serniku, jednak w niestandardowej kompozycji. Pistacje wraz z biała czekoladą świetnie kontrastują z lekko kwaskowymi owocami. Spód ciasta to tylko płatki jęczmienne i gorzka czekolada – po upieczeniu bardzo miękkie i delikatne, nadają całości głębokiego smaku. Wierzch zdobią świeże jeżyny, sos jeżynowy i biała czekolada. Sernik robi niesamowite wrażenie, jednak nie jest trudny w wykonaniu a receptura to podstawowe składniki. Dzięki ciekawemu doborowi dodatków ze zwykłego ciasta wyszło coś niepowtarzalnego!

Przygotowanie: 30 minut.
Pieczenie: 80 minut.
Gotowe do podania: na drugi dzień.
Liczba porcji z przepisu: 8 kawałków.

Składniki

1 szklanka płatków jęczmiennych
100 g gorzkiej czekolady

1 kg sera białego, trzykrotnie zmielonego
3 żółtka
1 jajko
250 g cukru
100 ml śmietany 36%
100 g pistacji
100 g białej czekolady

 

 

150 g jeżyn
4 łyżki cukru

50 g białej czekolady
świeże jeżyny

Wykonanie

Spód:
Przygotować tortownicę o średnicy 18 centymetrów. Gorzka czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej (miskę wraz z czekoladą wewnątrz położyć na garnku z gotującą wodą, mieszać do rozpuszczenia czekolady). Rozpuszczoną czekoladę wymieszać dokładnie z płatkami, opcjonalnie można dodać 1/4 łyżeczki cynamonu. Ciepła masę wyłożyć na dno tortownicy, dociskając mocno do dna za pomocą np. płaskiej szklanki. Spód chłodzić w zamrażalniku około 15 minut.

Sernik
Pistacje zblendować na proszek.

Żółtka ubić z cukrem dopóki nie będą jasne i puszyste. Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej razem ze śmietanką.

Piekarnik nagrzać do 180C.

Ser zmiksować razem ze wszystkimi składnikami do momentu uzyskania gładkiej masy. Masę serową wylać na schłodzony spód. Sernik piec przed 20 minut w 180C. Potem temperaturę zmniejszyć do 160 i piec jeszcze 60 minut. Sernik Chłodzić najpierw przy zamkniętych drzwiach wyłączonego piekarnika, potem z otwartymi drzwiami około 30 minut. Następnie pozostawić luzem do całkowitego ostygnięcia. Wtedy sernik włożyć do lodówki na minimum 4 godziny, najlepiej na całą noc.

 

Sos:
Owoce wraz z cukrem wrzucić na żeliwna patelnię i gotować do uzyskania gęstej masy. Pozostawić do całkowitego ostygnięcia, następnie przepuścić przez sito aby pozbyć się nasion.

Składanie ciasta:
Sernik przyozdobić zimnym sosem, świeżymi jeżynami i posiekaną czekoladą (aby łatwiej pokroić czekoladę można ja włożyć wcześniej na 15 minut do zamrażalnika).

Serdecznie dziękujemy za wszystkie miłe słowa i zapraszamy do komentowania:)
Smacznego!!

Placek z morelami

Kilka dni temu upiekłam pie’a z wiśniami i rozmarynem, i od tego momentu codziennie dogadzam domownikom nowym wypiekiem. Wykorzystałam już śliwki z dodatkiem mięty i cynamonu, dynię z pomarańczą, oraz borówki z malinami. A dziś przyszła pora na morele. Przepis jej bardzo uniwersalny, i do wypełnienia ciasta możecie użyć absolutnie każdych owoców. Niestety z braku ceramicznych form użyłam zwykłej blaszki na tarte, przez co ciasto jest niższe, jednakże wspaniały smak owoców połączonych z kruchym ciastem jest niezmienny.

Przygotowanie: 80 minut.
Gotowe do podania: około 3 godziny
Liczba porcji z przepisu: 10 kawałków.

Składniki

 

2 i ½ szklanki mąki

180 g masła

1 jajko

4 łyżki cukru pudru

3 łyżki zimnej wody

szczypta soli

skórka otarta z połowy cytryny

1 kg moreli

1 szklanka cukru

2 łyżki skrobi ziemniaczanej

sok z połowy cytryny

skórka otarta z drugiej połowy cytryny

kilka listów mięty

Wykonanie

Mąkę umieścić w misce wraz z pokrojonym masłem i pozostałymi składnikami. Zagnieść na ciasto, uformować kulkę, owinąć folią spożywczą i schłodzić w lodówce przez około jedną godzinę.

W tym czasie można przygotować owoce. Morele umyć, osuszyć i pokroić na 4 części. Umieścić w garnku z grubym dnem z otartą skórką z cytryny i miętą. Podsmażać przez kilka minut, między czasie owoce puszczą sok. Dodać cukier wymieszany z mąką ziemniaczaną i gotować jeszcze przez chwile, mieszając owoce. Następnie zdjąć z palnika, pozostawić do wystygnięcia. Owoce w tym czasie zgęstnieją.

Schłodzone ciasto podzielić na dwie części, jedna może być nieco większa. Rozwałkować większą część i wyłożyć na formę wyłożoną papierem do pieczenia. Brzegi zostawić lekko wystające, dzięki temu łatwiej będzie połączyć dolną część ciasta z górną. Co prawda nie spotyka się w przepisach zalecenia wcześniejszego wypieczenia spodu, jednakże ja włożyłam ciasto do piekarnika na 5 minut w temperaturze 180 stopni.

Na tak przygotowany spód wyłożyć wcześniej podsmażone owoce, oraz drugą część rozwałkowanego ciasta. Docisnąć boki i piec przez kolejne 30 minut w temperaturze 180 stopni. Wierzch tarty można dodatkowo przed umieszczeniem w piekarniku posmarować roztrzepanym jajkiem z odrobiną mleka, oraz posypać cukrem.

Serdecznie dziękujemy za wszystkie miłe słowa i zapraszamy do komentowania:)
Smacznego!!