Zaznacz stronę

Tort matcha z czerwoną fasolą

Torcik na czekoladowym spodzie z dwoma musami: śmietanowym z dodatkiem czerwonej fasoli adzuki i z dodatkiem zielonej herbaty oraz białej czekolady. Wierzch pokrywa galaretka o instnsywnym smaku zielonej herbaty – nieco cierpka przełamuje słodycz całego ciasta.

Przygotowanie: 80 minut.
Gotowe do podania: na drugi dzień.
Liczba porcji z przepisu: 10 kawałków.

Składniki

 

  • 200 g ciastek czekoladowych
  • 30 g masła

 

  • 100 g fasoli adzuki
  • 300 ml wody
  • 100 g cukru
  • łyżka żelatyny rozpuszczona w 100 ml wrzątku
  • 100 ml śmietanki 40%
  • 15 g sproszkowanej zielonej herbaty matcha
  • 120 ml śmietanki 36%
  • 180 g białej czekolady
  • 10g zielonej herbaty
  • 40 ml wrzątku
  • łyżeczka żelatyny
  • 50 g cukru pudru

Wykonanie

Spód:
Ciastka zmiksować w blenderze ( lub rozbić na miazgę za pomoca moździerza). Masło roztopić i odstawić do ostygnięcia. ZImne masło zmieszać z ciastkami i wysypać na tortownicę o średnicy 20 cm. CIastka docsnąć mocno do spodu i włozyć do zamrażalnika do zastygnięcia.

Mus z adzuki:

Aby fasola adzuki była odpowiednio miękka należy ją namoczyć 24 godziny wcześniej przed przygotowaniem ciasta. Fasolę wystarczy włożyć do garnka, zalać wodą i odstawić na całą noc. Tak przygotowaną fasolę należy odcedzić i wlać świerzą wodę. Fasolę należy gotować około półtorej godziny, do miękkości. Kiedy fasola będzie już miękka należy ja odcedzić i przełożyć na patelnię. Następnie patelnię postawić na gazie, dodać cukier i gotować około 10 minut. Następnie odstawić do całkowitego ostygnięcia.

Zelatynę rozpuścić i odstawić do ostygnięcia. Dobrze schłodzoną śmietanę ubić na sztywno. Wmieszać żelatynę i całkowicie wystudzoną fasolę. Mus przełożyć do wcześniej przygotowanej blachy z ciasteczkami. Włożyc do lodówki na czas przygotowania kolejnej warstwy.

 

Mus z herbaty:
Zmietane delikatnie podgrzać i wrzucić do niej czekoladę. Mieszać do momentu aż czekolada całkowicie się rozpuści. Następnie wmieszać zielona herbatę oraz żelatynę. Mus przelać na uprzednio przygotowaną masę z adzuki i włożyć do lodówki do zastygnięcia (na około 2-3 godziny).

Galaretka z herbaty:
W miseczce umieścić wrzątek, dodac cukier oraz matchę i mieszac bardzo energicznie do uzyskania gładkiej konsystencji. Następnie wmieszać żelatynę. Tak przygotowaną galaretkę włożyć na 5-10 minut do lodówki do stężenia. Następnie polać galaretką wierzch ciasta.

Serdecznie dziękujemy za wszystkie miłe słowa i zapraszamy do komentowania:)
Smacznego!!

Targ rybny Tsukiji – jedna z pereł Tokio

dav

Wejście do Targu

Zapraszam do lektury mojego artykułu na temat targu rybnego Tsukiji w Tokio. Dla miłośników dobrego jedzenia i podróży jest to miejsce obowiązkowe 🙂 Tsukiji to jeden z największych targów rybnych na świecie i największy w samej Japonii. Podczas jednodniowej wyprawy w to miejsce udało mi się skosztować niesamowitego jedzenia, nie tylko ryb i owoców morza. Niestety już niedługo targ może zostać przeniesiony w inne miejsce. Więcej o historii, działaniu oraz relokacji targu można przeczytać pod tym linkiem: http://japonia-online.pl/article/695

Rozdział 3. Shokudō czyli japońska stołówka

W tym tygodniu przyjrzymy się bliżej japońskiej stołówce: co można tam kupić, jak to działa i ile to wszystko kosztuje?

Gablota z sampuru – „próbki” dań, które możemy oglądnąć przed zakupem

Dla mnie jedzenie stołówkowe zawsze niosło ze sobą negatywne skojarzenia. Pierwsze co przychodzi mi do głowy to niedosolone, nieco brejowate dania których żywotność czasami przekraczała granice zdrowego rozsądku (mięso z poniedziałku we wtorek było kapuśniakiem, który do czwartku mógł zamienić się w bigos). Także zrozumiałym jest, że do pomysłu stołowania się w takim miejscu podchodziłam z rezerwą. Jednak jeszcze zanim przyjechałam do Japonii znajoma, która studiowała na moim uniwersytecie dwa lata przede mną powiedziała, że stołówka jest bardzo dobra i tania. Tak więc, pierwszy raz szłam tam zarówno z dużymi oczekiwaniami, jak i pewną dozą niepewności.

Jak większość rzeczy w Japonii stołówka również jest bardzo dobrze zorganizowana, co zdecydowanie ułatwia i umila posiłek. Miejsce czynne jest od godziny 11 do wieczora, także praktycznie o każdej godzinie (prócz pierwszych zajęć, które kończą się o 10.20) możemy załapać się na coś do jedzenia. Duża „przerwa obiadowa” trwa od 12.00 do 12.50 – wtedy niestety trzeba liczyć się z tym, że nie znajdziemy miejsca siedzącego (szczególnie jeżeli przychodzi się większą grupą). Jednak zaraz obok znajduje się sklep z szerokim wachlarzem gotowych przekąsek – od słodkich bułeczek po onigri i instant rāmen.

Przy wejściu do stołówki wita nas duża gablota z prezentacją dań, które są obecnie serwowane. Sposób przedstawienia jest charakterystyczny dla Japonii – są to tak zwane sampuru (jap.サンプル czyli z angielska sample – dosł. próbka). Większość restauracji w Japonii będzie w ten sposób demonstrować klientom jak wyglądają dania z karty – przed wejściem do knajpy będą stały podobne gabloty prezentujące najciekawsze propozycje. Przy każdej sampuru widnieje cena, gramatura i kaloryczność porcji. Sampuru są zazwyczaj nieco większe niż te „rzeczywiste” dania i widać na nich na prawdę dużo szczegółów. Mimo świadomości, że jest to tworzywo sztuczne, „dania” wykonane są tak realistycznie, iż naprawdę zachęcają do skosztowania.

Po wejściu na stołówkę zabieramy ze sobą tacę i przechodzimy do wyboru tych „prawdziwych” dań. Pierwszym przystankiem są zimne przekąski. Oferta (zresztą jak w całej stołówce) jest ogromna. Tofu (moimi faworytami są: smażone tofu z rzodkwią japońską oraz tofu w ostrym sosie paprykowym z pędami bambusa), kotlety (mięsne, rybne oraz warzywne), jajka, sałatki (z glonów, z makaronem czy z warzywami), ryby, desery (pancakes lub ciastka z jabłkiem), smażone warzywa i wiele innych. Wybrane dania nakładamy na tacę i kierujemy się dalej.

Jeżeli uda nam się znaleźć miejsce podczas przerwy obiadowej można załapać się na gorący bar i bar sałatkowy. Tutaj w przeciwności do zimnych przekąsek, dania nie są dokładane na bieżąco, więc gdy się skończą (zazwyczaj do końca przerwy obiadowej już ich nie ma) nie uda nam się załapać. Bary oferują szeroką gamę przekąsek: od sajgonek, po kotleciki mięsne czy ryby i wiele innych dań. Cena zależy od tego ile zdecydujemy się nałożyć do przygotowanych miseczek – dla 100 g produktu jest to 140 jenów (nieco ponad 5 złotych). Miski ważone są przy kasach, jednak wcześniej można samodzielnie sprawdzić ile ważą wybrane przez nas dania.

Dalsza część podzielona jest na dwa segmenty: jeden serwuje gorące dania, drugi zupy i makarony. W pierwszym można znaleźć głównie potrawy z ryżem: czy to kare rasu (w kilku wariantach smakowych) czy moje ulubione yaki niku don (mięso gotowane w sosie z mirin, potem podsmażane i podawane na ryżu). Na daniach z makaronem znajdziemy głównie zupy wszelakiej maści z różnymi typami makaronów.

Następnie kierujemy się do kas, aby zapłacić za wybrane dania. Zwykle trwa to bardzo szybko, a przy kasie możemy od razu wziąć pałeczki lub sztućce. Zapłacić można na trzy sposoby: gotówką, kartą (respektują Visy i MasterCardy co jest dużym udogodnieniem) oraz za pomocą kart Suica lub Pasmo. Te karty służą do korzystania z japońskich środków transportu. Jest to bardo wygodna forma: przy każdej stacji są automaty w których możemy doładować kartę na dowolną kwotę (zazwyczaj jest to wielokrotność 1000 jenów, choć widziałam i takie z minimalną kwota 500 jenów). Korzystając z tokijskiego metra przy każdej zmianie linii (na dłuższych dystansach trzeba to zrobić 2 lub 3 razy) przechodzimy przez bramki, a posiadanie karty Suica lub Pasmo bardzo całą sprawę ułatwia – wystarczy przyłożyć kartę do czytnika i przejść dalej. Karty można też użyć przy innych płatnościach np. właśnie na stołówce (wiele sklepów znajdujących się w pobliżu stacji również respektuje płatności tymi kartami).

Przechodząc dalej można napić się darmowej herbaty lub wody i doprawić danie różnego rodzaju sosami. Po zakończeniu posiłku puste tace odnosi się do specjalnego miejsca, tak by ułatwić pracownikom stołówki życie.

Reasumując stołówka to bardzo dobry wybór. Dania są naprawdę pyszne, a ich różnorodność sprawia, że szybko nie skosztujemy wszystkich propozycji z menu. Możliwość dobierania wielu dodatków oraz tworzenia własnych kombinacji sprawia dużo przyjemności i nie możemy narzekać na nudę. Zakres cenowy też jest bardzo rozsądny: duży i dobry obiad można zjeść w granicach 500 jenów co jest ogromnym plusem. Każde z dań które zamawiamy ma również trzy różne wielkości, także i tutaj mamy dużą dowolność. Kilka z pozycji, które oferuje stołówka uniwersytecka udało mi się zjeść w restauracjach na mieście i poziom oraz smak były naprawdę zbliżone. Stołówka okazała się być kolejnym pozytywnym zaskoczeniem w Japonii.

„Perły tygodnia”

W tym tygodniu dwa znaleziska z dzielnicy Harajuku:

Parasolki-miecze z Oriental Bazaru (sklep głównie przeznaczony dla obcokrajowców chcących przywieźć coś z Japonii) oraz jeden ze sklepików na Takeshita-dōri oferujący bardzo kolorową gamę odzieży.

I na koniec ujęcie z fantastycznego jeziora Tama: gdzieś w oddali można było zobaczyć zarys Góry Fuji 🙂

Rozdział 2. Okonomiyaki i Festiwal Polski w Tokio

Rozdział 2. Okonomiyaki i Festiwal Polski w Tokio

W tym tygodniu udało mi się uczestniczyć w trzech kulinarno-kulturowych wydarzeniach – Festiwalu Polskim w Tokio, sztuce teatralnej i wspólnym przyrządzaniu okonomiyaki.

Widok na centralną część Mori Tower z fantastycznego parku w Roppongi Hills.

Tak jak wspominałam w pierwszym wpisie nie będę w stanie uniknąć na tym blogu nawiązywania do kultury pomimo, że dotyczy on stricte tematyki kulinarnej. Założenie już w trzecim tygodniu mojego pobytu w Japonii okazało się być jak najbardziej trafione. Szeroko pojęta kultura jest w dużym stopniu powiązana z kuchnią i gotowaniem, Pierwszy event w którym uczestniczyłam to Festiwal Polski w Tokio – jak promować polską kulturę bez wspominania o naszej wspaniałej kuchni? Rzecz niewykonalna. Kolejny dzień również przyniósł tego typu wydarzenie – tym razem wraz ze współlokatorami z piętra przyrządzaliśmy wspólnie okonomiyaki – w końcu nie od dziś wiadomo, że wspólne gotowanie sprzyja integracji.

1. Trochę Polski w Japonii – Festiwal Polski 2016 w Tokio

Pierwsza okazją do pojechania na Roppongi okazała się być Polska. O tym wydarzeniu czytałam jeszcze będąc w Krakowie i bardzo chciałam zobaczyć jak promuje się mój kraj poza jego granicami. Dzielnica w której odbywał się festiwal jest niezwykle prestiżowa z kilku powodów. Roppongi (六本木 – dosłownie sześć drzew) jest okryta sławą z paru względów. Przez wielu uważana za serce nocnego życia Tokio, posiada niezliczoną ilość klubów oraz restauracji. W Roppongi mieszczą się siedziby bardzo znanych przedsiębiorstw jak TV Asahi, Lenovo Japan, Ferrari Japan, Yahoo! czy Google oraz wiele ambasad (w tym ogromnej wielkości Ambasada USA). Niegdyś okryta złą sławą ze względu na obecność yakuzy, dostała „ekonomicznego kopa” kiedy w 2006 zakończono projekt „The Tokyo Midtown”. Wtedy powstał tam kompleks Roppongi Hills w którym miał miejsce tytułowy festiwal.

Park przy Mori Tower – widziany z punktu w którym odbywał się festiwal

Na festiwalu zjawiły się tłumy

Festiwal trwał 3 dni, podczas których na gości czekała masa atrakcji. Na niewielkiej przestrzeni w O-YANE Plaza organizatorzy zdołali pomieścić coś dla ucha, oka i brzucha – myślę, że nikt nie wyszedł z tego miejsca zawiedziony. Całość odbywała się pod pieczą Wydziału Promocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Japonii więc nic dziwnego, że podczas festiwalu można było kupić szeroki wachlarz polskich produktów. Królowała przede wszystkim porcelana (nikogo chyba nie zdziwi wszechobecna ceramika bolesławiecka), bursztyn, różnego rodzaju rękodzieła, kosmetyki organiczne czy gry i tradycyjne polskie stroje. Uczestnicy mogli skosztować klasycznych polskich dań ze stoiska „Smok Wawelski” – od bigosu po pierogi. Nie zabrakło też czegoś dla miłośników trunków – jedno ze stoisk serwowało drinki zrobione z polskiej wódki. Furorę zrobiły jednak pączki – kolejka przechodziła praktycznie do końca przestrzeni wystawowej. Całości akompaniowały dźwięki fortepianu – duża liczba pianistów zarówno z Polski, jak i Japonii uświetniała festiwal.

Ceramika murowanym hitem, szczególnie w Japonii. Jeżeli nie macie pomysłu na omiyage (prezent) to szczerze polecam kupno czegoś z Bolesławca – Japończycy bankowo będą zachwyceni (sprawdzone – działa)

Byłam bardzo mile zaskoczona festiwalem. Nie tylko ze względu na prestiżowe miejsce, w którym się odbywał ale także atmosferę. Na wydarzenie przybyło masę osób i miło było usłyszeć język polski w Japonii. Nie zabrakło również Japończyków, którzy równie chętnie ustawiali się w kolejkach po polskie specjały. O Roppongi napiszę pewnie jeszcze nie raz. Dzielnica zrobiła na mnie ogromne wrażenie, a na ostatnich sześciu piętrach Mori Tower mieści się Mori Art Museum (gdzie wystawione są prace mojego ulubionego artysty) oraz taras widokowy na panoramę Tokio – dwa solidne powody uzasadniające powrót w to miejsce.

Jeden z występów fortepianowych

Kolejka po polskie specjały

Ulotka promująca wydarzenie.

Bursztyn również był bardzo popularny

Coś dla miłośników alkoholi

Produkty marki Neptun

2. Okonomiyaki w Tokio

Drugie opisywane dzisiaj wydarzenie jest w pewien sposób powiązane z pierwszym. Podobnie jak Polska przywędrowała do Tokio, by pokazać najlepsze walory naszego kraju, tak i w Kodairze zawitała inna część Japonii, a mianowicie Osaka. Okonomiyaki są ściśle powiązane z regionem Kansai (Tokio znajduje się w Kantō) , i choć przyrządza się je oczywiście w innych częściach Japonii, jest to znak rozpoznawczy właśnie Osaki i okolicznych prefektur.

Specjalne patelnie przeznaczone do smażenia okonomiyaki

Swego rodzaju „tradycją” w akademiku w którym mieszkam są comiesięczne „floor party”. Wszyscy lokatorzy z jednego piętra spotykają się we wspólnej kuchni, aby razem zjeść posiłek i porozmawiać. W akademiku Hitotsubashi Gakugei mieszkają studenci z różnych uczelni – w sumie jest to blisko 700 osób. Dlatego też zazwyczaj na jednym piętrze nie ma studentów z tej samej szkoły. Format i cały pomysł moim zdaniem są bardzo dobre – dzięki temu można poznać osoby z innych uniwersytetów, zjeść dobre jedzenie i spróbować trunków oraz przysmaków z całego świata (zazwyczaj każdy przynosi jakiś „drobiazg” ze swojego kraju – może to być piwo czy słodycze).

Nasza Resident Assistant (osoba, która opiekuje się całym piętrem) na pierwsze spotkanie wpadła na pomysł wspólnego robienia okonomiyaki. W dużym skrócie są to naleśniki na słono, których podstawowym składnikiem są: kapusta, jajka oraz mąka i przyprawy. Poza tym do okonomiyaki można dodać każdy składnik jaki przyjdzie nam do głowy. Jeden z lokatorów powiedział, że u niego w domu dodaje się kostkę czekolady (o dodawaniu czekolady do słonych dań słyszałam już wcześniej, tyle że w kontekście Karē raisu). My używaliśmy wołowiny, sashimi, sera, kalmarów, krewetek i wielu innych dodatków. Wierzch można posypać pietruszką oraz bonito (suszona ryba w płatkach), a jako sosów użyć np. majonezu czy specjalnego sosu do okonomiyaki (zrobiony z cukru, sosu krewetkowego, keczupu i sosu Worcestershire – bez obaw, można kupić gotowy). Całość smaży się na specjalnych patelniach, jednakże można użyć tej zwykłej, która jest w każdym domu. Podczas smażenia, od dziewczyny z Korei Południowej nauczyłam się bardzo fajnego tricku – gdy naleśnik był już dobrze podsmażony, wlewała na patelnię 1/4 szklanki wody i przykrywała pokrywką na około 5 minut. Przez to jajka w środku były dobrze ścięte, a naleśnik nie przypalony. Potem można było dodać nieco oleju i przysmażać jeszcze chwile aby ciasto nabrało chrupkości.

Podczas „floor party” miały miejsce urodziny dwóch koleżanek z piętra

Poniżej przepis na okonomiyaki (w osakijskim stylu), które robiliśmy:

  • szklanka mąki pszennej

  • szczypta soli

  • szczypta cukru

  • duża kapusta

  • 4 duże jajka

  • mały daikon (rzodkiew japońska)

  • 180 ml wody

Dodatki: sos do okonomiyaki, majonez, krewetki, wieprzowina, bonito (w sumie wszystko na co mamy ochotę).

Mąkę, wodę, sól, cukier i jajka dokładnie wymieszać, aż utworzą gładką masę. Daikon obrać i zetrzeć na tarle, dodać do płynnej masy. Kapustę drobno posiekać i dodawać do ciasta – powinno być bardzo gęste, z duża ilością kapusty. Na patelni rozgrzać olej. Z ciasta uformować placki grubości około centymetra. Na wierzchu poukładać wybrane przez nas dodatki. Smażyć na małym ogniu z obu stron. Kiedy placki będą już dobrze przysmażone, dolać odrobinę wody i przykryć przykrywką na około 5 minut (dopóki woda nie zniknie). Następnie można dolać jeszcze odrobinę oleju i przysmażyć placki by były chrupiące. Okonomiyaki podawać na gorąco z dodatkami: u nas była to suszona pietruszka, bonito, majonez i specjalny sos do okonomiyaki.

3. „One Table Two Chairs”

Teraz już całkowicie z zakresu kultury, jednak nie mogłam sobie odmówić napisania choć kilku słów na ten temat. Pierwszy raz w życiu uczestniczyłam w sztuce teatralnej wystawianej w Japonii. Miało to charakter eksperymentalny z wielu powodów. Nie dość, że nigdy nie oglądałam żadnego przedstawienia w Japonii ( w ogóle nie było mi to dane w żadnym kraju poza Polską), to jeszcze sama sztuka była bardzo nietypowa. Do Kōenji (jedna z dzielnic Tokio) trafiłam za sprawa mojej koleżanki z Tajwanu, która studiuje teatrologię – bilety dostała od swojego profesora.

Format przedstawienia ma charakter eksperymentalny, a jego pomysłodawcą jest reżyser z Hong Kongu. Podczas spektaklu poszczególne trupy aktorskie jako rekwizyty na scenie mogą wykorzystać jedynie jeden stół i dwa krzesła, a maksymalna liczba aktorów biorących udział w show to dwie osoby. Format ten wywodzi się z podstawowego rozstawu na scenie w Chinach. Poza rekwizytami i liczbą osób jedyną wytyczną jest maksymalny czas pokazu, który wynosi 20 minut. Poza tym, wszystko zależy od reżysera. Tematem wydarzenia w 2016 roku były interpretacje Szekspira – w tymże roku wypada 400. rocznica jego śmierci. Kolejnym założeniem projektu jest nawiązanie współpracy pomiędzy artystami z różnych stron Azji – na scenie mogłam zobaczyć występy grup z Singapuru, Hong Kongu, Tajlandii, Indonezji, Japonii oraz Chin.

Lobby teatru

Frontowa ściana teatru

Przede wszystkim miałam obawy co do tego czy zdołam zrozumieć sens przedstawienia po japońsku (w końcu postraszyli Szekspirem) jednak okazało się, że było ono na moim poziomie językowym – aktorzy nie użyli ani słowa. Jedynie dwie z czterech sztuk miały wyświetlone dosłownie kilka zdań (w większości dosyć proste, parę z nich miało angielskie tłumaczenie). Wydaje mi się, że ze względu na różnorodność wśród artystów oraz widzów maksymalne uproszczenie formy było zamierzone. Aktorzy skupiali się przekazaniu treści poprzez ruch oraz towarzysząca temu muzykę. Jedna z trup wywodząca się z Chin ani razu nie weszła na scenę: całe dwudziestominutowe show rozgrywało się wśród publiczności.

Oglądanie występów okazało się niezwykle ciekawe doświadczeniem, głównie ze względu na format przedstawień. Mimo tego, że aktorzy nie wypowiedzieli ani słowa przekaz był zrozumiały dla każdego. Oczywiście swoboda interpretacji dawała wiele możliwości i każdy mógł wynieść z tego co zobaczył inne wrażenia. Publiczność także była bardzo zróżnicowana: zarówno ze względu na wiek, jak i narodowość. Podczas krótkiej dyskusji po spektaklu można było usłyszeć japoński, angielski, wietnamski (jeden z reżyserów pochodził z Wietnamu) czy chiński. Myślę, że główne założenie twórców formatu „One Table Two Chairs” zostało spełnione: sztuka faktycznie połączyła ludzi wielu kultur i narodowości.

Mimo przewagi kultury, i ten dzień przyniósł mały, aczkolwiek miły, element kulinarny. Siedząca obok mnie w teatrze babcia podczas antraktu bezceremonialnie wyciągnęła z torebki garść cukierków i wcisnęła mi je z uśmiechem do ręki. Z wyglądu przypomniały cukierki ślazowe, a smak był bardzo nietypowy – miał w sobie coś z karmelu i ziół? Niestety opakowane były w przezroczyste papierki, a nie miałam czasu zapytać co to za cukierki, ponieważ chwile później rozpoczęła się sztuka. W ogóle zauważyłam, że Japończycy nie mają zbyt wielkich obaw przed jedzeniem oraz piciem w teatrze. Nie wiem czy było to powiązane z formą (całość miała miejsce w niezwykle nowoczesnym budynku – z tego co udało mi się dowiedzieć odbywają się tam głównie eksperymentalne przedstawienia) czy też jest to naturalne zachowanie w teatrze. Postaram się porównać to doświadczenie, gdy trafię do innego japońskiego teatru.

I na koniec nowy cykl (na razie nieregularny bo jeszcze do końca nie wiem na co stać to miasto) czyli „Perły Tygodnia”. Na ten pomysł natchnął mnie cud architektoniczny, który widziałam w dzielnicy Roppongi. Te wyżyny kreatywności ludzkiego umysłu możecie zobaczyć poniżej:

Pomysł na „nowoczesny” hotel w Roppongi

Rozdział 1. Konbini, herbata i fusion z LOTu

Rozdział 1. Konbini, herbata i fusion z LOTu

Po pierwszych dwóch tygodniach pobytu w Japonii nasunęło mi się jedno podstawowe pytanie – czy w ciągu roku będę w stanie choć powierzchownie odkryć kulinarne aspekty skrywające się w tym kraju?

Nie mogłam sobie podarować sobie wstawienia jako zdjęcie tytułowe torii – czyli bramy do chramu shintoistycznego lub miejsca uważane za święte. Torii symbolizuje przejście ze świata ziemskiego, ludzkiego w ten boski i nieosiągalny. Widok ten jest w Japonii wszechobecny – chramy można znaleźć na każdym kroku, w niewielkich mieścinach i ogromnych metropoliach, wciśnięte pomiędzy domki mieszkalne czy drapacze chmur.

Głównym zamierzeniem cyklu, który dzisiaj rozpoczynam jest pokazanie jak osoba, która do tej pory mogła przeczytać o kuchni japońskiej jedynie w książkach, posłuchać o niej na wykładach i spróbować jak smakują jej „interpretacje” w krakowskich restauracjach, może odkrywać japońskie smaki na macierzystym polu. Zmierzenie się z niejako problemem, jakim jest przełożenie własnych wyobrażeń lub domysłów na realny grunt będzie na pewno dużym wyzwaniem. Już teraz będąc w Japonii zaledwie dwa tygodnie muszę przyznać, że ciężko jest mi przenieść na ramę bloga i ująć w słowa wszystkie swoje dotychczasowe emocje i odczucia. Myślę, że będzie to zarówno dla mnie, jak i dla czytelnika bardzo ciekawa podróż. Już w tej chwili wiem, iż to co udało mi się skosztować do tej pory to jedynie wierzchołek góry lodowej. Na razie staram się kupować i jeść rzeczy najbardziej podstawowe i reprezentatywne dla japońskiej kuchni. Jednakże wciąż są to jedynie próbki – każde z dań czy przysmaków ma wiele różnych oblicz, odmian i sposobów wykonania. Bardzo dobrze zdaję sobie sprawę, że niemożliwym jest aby w zaledwie rok odkryć wszystkie walory każdego z dań. Dobrym przykładem na pokazanie tego o czym teraz piszę jest chociażby rāmen – zupa na bulionie mięsnym lub warzywnym z chińskim makaronem oraz dodatkami. Ciężko wyliczyć rodzaje rāmenów: liczba dodatków, baz oraz sposobów wykonania jest przytłaczająco wielka.

Mimo tych przeszkód, postaram się o subiektywne przedstawienie tego jak pasjonat może zaznajomić się z kuchnią kraju, który interesuje go od ponad 10 lat. W cotygodniowych wpisach będę się skupiała oczywiście na kuchni, jednakże już teraz chcę zaznaczyć, że nie mogę zapewnić o wyłączności tematów kulinarnych. Kultura japońska jest ze sobą powiązana w sposób niezwykły, a motywy kulinarne przenikają na inne płaszczyzny jak sztuka czy popkultura. Dlatego pisząc o jedzeniu, które można kupić przy świątyniach czy na matsuri (festiwalach) nie będę ograniczać się jedynie do opisu danej potrawy – byłby to duży uszczerbek na treści oraz przekazie, który chciałabym, aby cykl ze sobą niósł. Dzisiaj podzielę się pierwszymi, zapewne najbardziej oczywistymi, spostrzeżeniami. Zapraszam do lektury z nadzieją, że ktoś kto jeszcze nie był w Japonii dowie się czegoś nowego a stare wygi będą mogły odnieść się chociaż w niewielkim stopniu do rzeczywistości którą przedstawiam.

1. Zestawy z konbini

Jako osobie która po raz pierwszy przyjechała do Japonii i nie miała zbyt wiele pojęcia o tym gdzie i co kupić, konbini w pobliżu akademika było najbardziej oczywistym wyborem na kolację.

Konbini sieci Lawson – zaledwie 5 minut spacerem od akademika.

Konbini czyli inaczej convenient store, to niewielkie sklepy otwarte zazwyczaj cała dobę należące do sieci franczyz (najbardziej popularne to Seven Eleven, Lawson czy Family Mart). Można je spotkać dosłownie na każdym kroku i zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy jak kosmetyki, jedzenie oraz napoje i prasa (w konbini można również znaleźć bankomaty sieci ATM obsługujące karty Visa oraz MasterCard – dla kogoś pozostającego w Japonii na dłużej rzecz potrzebna do przetrwania). Nawet szukając zapisu słowa konbini w słowniku internetowym, ten jako pierwsze przykładowe zdanie z jego użyciem podaje “コンビニでは何でも買えます”czyli „W konbini jestem w stanie kupić cokolwiek” .

Półka z gotowymi daniami w jednym z konbini sieci Lawson.

I tutaj spotkało mnie chyba największe zaskoczenie do tej pory czyli jedzenie z konbini. W Polsce, przynajmniej w moim mniemaniu, jedzenie z supermarketu kojarzy się z czymś gorszym i nie cieszy się do końca dobrą sławą. Natomiast w Japonii sprawa ma się zgoła inaczej. Już na wstępie tego wywodu pragnę zaznaczyć, że nie przychodzą mi do głowy szalone pomysły z porównywaniem konkretnego dania zakupionego za 300 jenów (nieco ponad 11 złotych) z takim pochodzącym z bardzo dobrej restauracji w cenie kilkukrotnie wyższej – oczywistym jest, że zarówno dobór składników jak i przygotowanie będą na innym poziomie. Taki zabieg jest z założenia całkowicie bezsensowny.

Udon z warzywami w tempurze czeka na konsumpcję. Co jest dodatkowym plusem na każdym daniu napisana jest liczba kalorii, więc mamy dodatkowe ułatwienie dla osób na diecie.

Przede wszystkim asortyment gotowych dań jakie oferują konbini jest bardzo szeroki, zarówno ze względu na cenę, jak i typ dania. Można tutaj kupić zestawy z przedziału cenowego pomiędzy 200 jenów (około 8 złotych) do nawet 600 (około 23 złote). Oczywiście od ceny zależy zawartość dania – makarony z dodatkami będą zazwyczaj nieco tańsze niż zestawy bogate w mięso, ryż i inne dodatki. Tutaj słów kilka należy wspomnieć o ogromnej różnorodności tych dań. Dotychczas próbowałam prostego miso (tradycyjna zupa zrobiona z pasty sojowej) z dodatkiem pierożków warzywnych, makaronu udon (tutaj muszę nadmienić, że jak do tej pory udon jest moim makaronem nr 1. i darzę do bardzo ciepłymi uczuciami) w bulionie z dodatkiem mięsa lub ryby, tonkatsu (wieprzowy kotlet w panierce smażony na głębokim tłuszczu), kotleta rybnego (również w panierce, bogaty w różnego rodzaju ryby), gyūdonu (wołowej potrawki z cebulą duszonej w bulionie rybnym daishi, podawanej na ryżu) oraz warzywa w tempurze. Wszystkie te dania były bardzo smaczne i niezwykle syte. Zauważyłam, że nie tylko studenci kupują tego typu zestawy ale również przedstawiciele innych kast – naprawdę jest to praktyka bardzo powszechna. Wydaje mi się, że gotowe zestawy z konbini są popularne właśnie ze względu na przystępność oraz jakość – przy braku czasu (lub bardziej prozaicznie z powodu lenistwa) jest to naprawdę bardzo dobre rozwiązanie.

W każdym konbini znajdziemy mikrofalówkę w której danie zostanie podgrzane w kilka sekund.

Udało mi się spróbować gyūdonu w restauracji (każdemu z dań wymienionych w powyższym poście zostanie w przyszłości poświęcony odrębny wpis) i oczywiście był on lepszy niż tez zakupiony w Seven Eleven, ale „gotowiec” również bardzo mi smakował. Kolejnym plusem jest to, że kupując zestaw w konbini możemy go zjeść praktycznie natychmiast. W każdym ze sklepów padnie pytanie czy danie ma zostać podgrzane w stojącej nieopodal mikrofalówce oraz czy chcemy dostać pałeczki (pałeczki należy brać zawsze, nawet jeżeli nie jemy od razu – przyjdzie w życiu taki moment, że się przydadzą). Ciepłe danie możemy zjeść w sklepie (jeżeli posiada on przeznaczony z tego stolik) lub na najbliższej ławce (nawet tej pod konbini, ale tutaj trzeba nastawić się na towarzystwo dymu papierosowego – służą one głównie palaczom). Na dłuższą metę codzienne jedzenie zestawów z konbini może stać się uciążliwe – pomimo różnorodności w końcu spróbujemy wszystkiego. Jednakże w sytuacji awaryjnej, gdy żywcem nie chce nam się gotować lub iść do knajpy (albo brak w pobliżu cudownych Tajwańczyków, którzy podzielą się swoimi wybornymi daniami, gdy tylko jesteś głodny) jest to wyjście idealne.

Nikujiro udon – gruby makaron udon w bulionie mięsnym z dodatkiem wołowiny i cebuli.

Udon z warzywami w tempurze.

Tonkatsu z ryżem, sosem majonezowym i kotletem warzywnym.

2. Wszechobecna herbata

Japonia herbatą stoi – jest to fakt niezaprzeczalny. Temat herbaty w Japonii jest tak obszerny i skomplikowany, że na ten moment nie będę ośmieszać się i udawać, że znam się na tym temacie (bo się nie znam). Jednakże jako wielka fanka zielonej herbaty matcha, chociaż słów kilka na ten temat musiało się w pierwszym wpisie pojawić. Na blogu pojawiło się kilka przepisów z matchą w roli głównej i jadąc do Japonii skosztowanie jak największej ilości rzeczy z tym dodatkiem było priorytetem. Oczywiście nie zawiodłam się – matcha jest widoczna absolutnie na każdym kroku. Wachlarz produktów z tym dodatkiem jest tak ogromny, że na pewno przez cały rok nie będę nim znudzona, a matcha pojawi się w cyklu nie raz. Herbata jednak zaskoczyła mnie w Japonii czymś innym. Otóż wszędzie można kupić butelkowaną zimną herbatę – wybór jest bardzo szeroki, od zwykłej senchy po herbatę jaśminową (mój numer jeden, uwielbiam wszystko z dodatkiem jaśminu) czy czarną. Taka herbata sprzedawana jest w butelkach różnych gabarytów od tych o pojemności 0,25 litrów po 2 litrowe (dam sobie rękę uciąć, że są i większe) i jest bardzo tania (w granicach 100-200 jenów w zależności od rodzaju i wielkości). I teraz rzecz z perspektywy polskiej (mojej własnej, europejskiej, zachodniej? – wybrać odpowiedni wariant samodzielnie) zaskakująca – herbaty te nie mają ani grama cukru! Nigdy nie zdarzyło mi się pić w Polsce (czy tez w żadnym innym kraju w którym byłam) butelkowanej, markowej herbaty która nie byłaby dosładzana (i to w dużych ilościach). Lipton czy też inne marki oferują herbaty z dodatkami, które są dosłownie zasypane cukrem i mi osobiście ciężko jest w nich wyczuć chociaż trochę tego herbacianego aspektu napoju. Te, które piłam w Japonii są dla mnie doskonałe – faktycznie czuć w nich herbatę (i tylko herbatę) i naprawdę gaszą pragnienie. Już teraz wiem, że zdecydowanie stał się to produkt bez którego po powrocie do Polski będzie mi ciężko przetrwać.

Matcha latte na gorąco zakupione w Starbucksie

Lód z Seven Eleven.

Deser lodowy z matchą, mochi i pastą anko (pasta z czerwonej fasoli).

Dwie ulubione herbaty – sencha i jaśminowa.

Matcha latte na zimno do kupienia w każdym konbini.

3. Kulinarne doznania w samolocie

I na finał smaczek nie do końca z Japonii ale z Japonią powiązany. Podczas jedenastogodzinnej podróży samolotem (ogółem bardzo zresztą przyjemnej – polecam serdecznie wybór tego bezpośredniego połączenia) Polskie Linie Lotnicze Lot uraczyły swoich klientów „japońskimi specjałami”. Jednym z napojów do wyboru była Choya Silver czyli białe wino zrobione ze śliwy japońskiej. Tutaj całkowicie bez sarkazmu – miła niespodzianka, spożyłam ze smakiem. Natomiast jeżeli chodzi o dobór składników dań do sprawy podejdę już z przymrużeniem oka. Otóż zestawy zaserwowane przez kuchnię pokładową były całkowitym pomieszaniem z poplątaniem. Domyślam się, że zamysłem było mentalne przygotowanie podróżujących do przylotu do Japonii jednak wyszło z tego rozdwojenie jaźni. Typowo polskiej bułce kajzerce (w rozmiarze XS) towarzyszyło masełko, pokrojone owoce (melon, arbuz oraz mango – silnie stylizowane na sposób jaki podaje się je w Japonii), pasta jajeczna w towarzystwie pomidorka oraz danie nazwane szumnie mianem udonu z kurczakiem. Faktycznie w daniu znajdował się makaron typu udon (cienki, ten dostępny w każdym większym supermarkecie w Polsce – o gruby już dużo trudniej, trzeba pofatygować się do specjalistycznego sklepu z kuchnią azjatycką) może dwa kawałki kurczaka i trochę marchewki. Z Japonią poza makaronem miało to niewiele wspólnego. Podobnie było z drugim daniem obiadowym – miało być to ka raisu (przepis wraz z wizualizacją można znaleźć na blogu). Jest to bardzo bogata w przyprawy i dodatki potrawa, niezwykle wyrazista – w wydaniu, które ja próbowałam w samolocie miało smak wody z kurczakiem i odrobiną warzyw. Wiem, że kuchnia fusion jest bardzo w modzie, ale nie do końca rozumiem założenie logistyczne LOTu. Nie sądzę, żeby większość pasażerów była zadowolona ze starań przewoźnika – Japończycy raczej nie odnaleźli w tych daniach rodzimych smaków, osoby zaznajomione z kuchnią kraju, do którego lecieli odeszli zapewne z niesmakiem a pasażerowie nie zorientowani w temacie pewnie nawet nie zwrócili uwagi na te imitacje. Nie lepiej było zaserwować proste i smaczne polskie dania? Chociaż w pełni władz umysłowych muszę przyznać, że było to ciekawe „wprowadzenie” do Japonii.

„Orientalny” zestaw na pokładzie.